Felieton miesiąca: "Web 2.0 czyli Internet odzyskany"
Jako niedoszły polonista zacznę od pewnego porównania. Otóż od czasu do czasu rada wybitnych językoznawców zbiera się i ustala, że jakieś wyrażenie lub forma słowna są poprawne z ich punktu widzenia. I choćby już od wielu lat były one powszechnie używane i rozumiane przez ludzi posługujących się językiem polskim, dopiero od tej chwili stają się "legalne". Trochę podobnie jest z terminem Web 2.0: zjawisko musiało przekroczyć pewną masę krytyczną, aby zostać odnotowane przez masowe media. Przy czym równie szybko jak gwiazda Web 2.0 zabłysła, tak szybko wydaje się wypalać - przynajmniej jako temat chętnie podejmowany przez mass media. Co nie znaczy, że Web 2.0 straciło swoje znaczenie - wręcz przeciwnie wydaje się już trwale wpisane w historię nowoczesnych mediów czy szerzej: zjawisk społecznych - i to głębiej niż nam się w pierwszej chwili wydaje.
Kto pamięta początki Internetu, ten wie, jak wielkie znaczenie mniej więcej dekadę temu miała garstka zapaleńców, która z benedyktyńskim uporem publikowała w nim treści, które uznawała za warte ogłoszenia reszcie ludzkości. Kto z Internetu korzystał w tej pionierskiej fazie, kiedy producentami treści nie były jeszcze wielkie konsorcja, był zdany na to, co mniej czy bardziej zwykły Jan Kowalski lub John Smith miał ochotę lub potrzebę opublikować. Z dzisiejszej perspektywy, rozbestwieni przez - wydaje się - nieskończone morze informacji rozlane w Internecie, przez które żeglujemy co dzień zapamiętale guglając (swoja drogą: ciekawe, co sądzi o tym słowie Rada Języka Polskiego ;-) w tetrabajtach danych nie do końca zdajemy sobie sprawę z tego, jak długą drogę pokonał Internet, żeby dojść do fazy Web 2.0, a jednocześnie jak blisko do siebie pionierskim czasom Internetu i temu jego kolejnemu wcieleniu.
Web 2.0: gdzie forma, a gdzie duch
Gdy spojrzymy na publikacje, które przetoczyły się przez media w ostatnich kilkunastu miesiącach, to zauważyć można, że dotyczyły one przede wszystkim fenomenu kilku czy kilkunastu witryn internetowych. W każdym tekście pojawiały się takie adresy, jak www.youtube.com, www.flickr.com, lub ich polskich odpowiedników, jak np. www.wrzuta.pl - a więc serwisów pozwalających na publikację plików video i zdjęć, w wielu przypadkach - powiedzmy to szczerze - wątpliwej jakości artystycznej czy poznawczej. Co bardziej dociekliwi dorzucali do listy www.digg.com (czy też jego polski klon www.wykop.pl) albo www.del.icoi.us, które pozwalają na polecanie sobie przez internautów ciekawych stron wykopanych w Internecie i pisali o fenomenie tworzonych na potęgę blogów. Wtajemniczeni dorzucali jeszcze wzmianki o stronach startowych (np. www.netvibes.com), pozwalających na łatwe przeglądanie newsów tylko z interesujących nas dziedzin (cóż za dobitny przykład na to, że Internet staje się coraz bardziej przeładowany treścią...). A jeszcze inni widzieli Web 2.0 przede wszystkim jako witryny internetowe o dosyć wyrazistym stylu, opartym na szklisto-pastelowych kolorach i stosowaniu języka AJAX, pozwalającym tworzyć strony o nieco innym wyglądzie i nowych funkcjonalnościach. Tymczasem to jedynie wierzchołek góry lodowej w swej najbardziej kłującej w oczy postaci, ale prawda o Web 2.0 wydaje się być ukryta nieco głębiej pod falami internetowego morza.
Jej wyrazistym przykładem wydaje się być Wikipedia (www.wikipedia.com) - internetowa encyklopedia tworzona społecznymi siłami entuzjastów, którzy chcą za jej pośrednictwem podzielić się swoją wiedzą. Czasami jest to wiedza o wysokim stopniu zaawansowania, czasami mniej lub bardziej ułomna, ale w sumie składająca się na całkiem wartościowe dzieło. I to pomimo reguł powstawania, które obce są dotychczasowej tradycji encyklopedycznej: nie ma tu zespołu redaktorów czuwających nad doborem i poprawnością informacji, każdy może dopisać swoje hasło i uzupełnić lub zmienić wpis dokonany przez kogoś innego. Pomimo tych anarchistycznych zasad w całości Wikipedia stanowi całkiem zgrabne kompendium wiedzy z każdej znanej ludzkości dziedziny. Ktoś kiedyś stworzył rozwiązanie techniczne i dał zaczątek publikacji (swoją droga długo przed tym, kiedy po raz pierwszy zostało użyte hasło Web 2.0), które anonimowi internauci zaczęli wykorzystywać do zaspokojenia swoich potrzeb.
Finalnie właśnie Wikipedia stała się najbardziej wyrazistym przykładem Web 2.0 w wymiarze, na który stosunkowo mało kto zwraca uwagę, stawiając często znak równości między Web 2.0, a śmiesznymi filmami na YouTube. Prawdziwym sednem Web 2.0 jest bowiem to, co w swojej książce "Kultura konwergencji" Henry Jenkins nazwał "zbiorową inteligencją".
Gdzie każdy wie trochę, tam grupa wie wszystko
Wikipedia pokazuje jak w soczewce nowe, a jednocześnie stare oblicze Internetu. Nowa jest w nim skala zjawiska: dzięki umasowieniu Internetu - również w Polsce - stał się on niezwykle ważnym kanałem obiegu informacji. I co najważniejsze, nie tylko intencjonalnych, kontrolowanych przez nadawców treści (w tym reklamodawców), ale również szerokie rzesze dotychczasowych biernych odbiorców (w tym konsumentów), którzy za Jayem Rosenem mogą powiedzieć: "jesteśmy ludźmi znanymi wcześniej jako publiczność". Bo w czasach Web 2.0 każdy ma możliwość wyrażenia swojej opinii i wpływania na opinie innych, a odpowiednia duża ilość takich opinii może stanowić całkiem obiektywny ogląd sytuacji. Może być on odmienny od wizji, którą chciałyby narzucić odbiorcom tradycyjne środki masowego przekazu, w których "człowiek znany wcześniej jako publiczność" nie miał większej szansy zaistnieć. Blog, wpisy na forach czy udział w internetowych społecznościach wspierany walorem wypowiedzi "człowieka takiego jak ja" pozwala tworzyć alternatywny obieg informacji, a liczebność jego uczestników powoduje, że znaczenie tego obiegu może być równie wielkie - albo i większe - niż tradycyjnych mass mediów.
Jeszcze do niedawna aktualne było powiedzenie o zadowolonym kliencie, który powie o swojej satysfakcji trzem osobom i kliencie niezadowolonym, który podzieli się własną frustracją z ośmioma. Dziś, w czasach "pointernetowych" o swoim zadowoleniu i niezadowoleniu w samej tylko Polsce można powiedzieć około trzynastu milionom ludzi, którzy deklarują korzystanie z Internetu. Równie łatwo można poznać porady społeczności internetowej na tematy od wartego zakupu samochodu przez sposoby na hodowlę kwiatów i wychowywanie dzieci po decyzje wyborcze. A gdzie opinii wiele, tam szansa zdobycia uśrednionego, prawdziwie lub pozornie obiektywnego poglądu na temat interesujący daną osobę - która to osoba zresztą wielokrotnie nie omieszka wtrącić swoich trzech groszy popierających lub negujących wypowiedzi innych. I w ten sposób informacyjne koło się zamyka.
Co łączy Web 2.0 z punk rockiem
Londyn, połowa lat siedemdziesiątych XX wieku. Na zapleczu swego sklepu odzieżowego Malcom McLarren tworzy zespół Sex Pistols, który istniejąc kilkanaście miesięcy staje się bodźcem do całkowitego przeorania ówczesnej sceny muzycznej, zdominowanej przez brnące coraz bardziej w ślepą uliczkę gwiazdy rocka symfonicznego. Po Sex Pistols każdy młody chłopak wie, że może kupić za parę funtów gitarę i po opanowaniu kilku akordów zaśpiewać, co mu na duszy leży. Pojawia się fala artystów, która nigdy nie pojawiliby sie, gdyby ktoś nie pokazał im, że niekoniecznie najważniejsza jest instrumentalna i wokalna wirtuozeria. Większe znaczenie miały chęci i potrzeba pochwalenia się swoją twórczością, a niezależne wytwórnie płytowe wspierały nowych idoli, biorąc na siebie ciężar "technicznej" dystrybucji twórczości. Krytycy pisali, że to powrót do korzeni rock'n'rolla, kiedy na przykład pracujący jako kierowca Elvis Presley mógł w kilka tygodni stać się gwiazdą, zmiatając z piedestału gwiazdy w rodzaju Franka Sinatry.
Pozornie daleka analogia? Niekoniecznie: epoka Web 2.0 to również swego rodzaju powrót do źródeł. Dzięki kilku inicjatywom technologicznym (powstałym zresztą w dużej części jako inicjatywy oddolne) Internet na powrót stał się w dużej części medium pasjonatów, którzy zaczęli na niespotykaną wcześniej skalę publikować tworzone przez siebie treści, agregować i polecać sobie to, co ich zdaniem jest w Internecie najciekawsze i tworzyć wirtualne społeczności, często egzystujące ponad granicami państw i kontynentami. W dużej części - przynajmniej w odczuciu jego użytkowników - ruch ten odbywa się poza obiegiem tworzonym przez medialne i przemysłowe korporacje i nie jest problemem to, że duża część pionierskich witryn zaliczanych do nurtu Web 2.0 stała się już w pełni komercyjnymi przedsięwzięciami (często wykupionymi przez korporacje w rodzaju imperium Ruperta Murdocha, vide www.myspace.com).
Tak naprawdę istotne w Web 2.0 jest to, że zjawisko demokratyzacji Internetu również jako publikatora tzw. user generated content osiągnęło tak dużą skalę. Tradycyjne mass media, dążąc do nazywania opisywanych zjawisk, nadały pewnemu etapowi tego trendu nośną nazwę Web 2.0. To, co ma swoją nazwę zaczyna tak naprawdę istnieć, ale rzecz ani nie pojawiła się w momencie pojawienia się publikacji, ani z nich nie wyniknęła. Jest raczej logicznym efektem umasowienia się Internetu oraz stopniowo, ale nieubłaganie zmieniającego się modelu konsumpcji mediów - ale to już opowieść na inną okazję...
Tomasz Jędrzejczak, Testardo Red Cell
Urodzony jeszcze w zamierzchłych latach sześćdziesiątych XX wieku, lecz wciąż otwarty na nowinki - dlatego z pasją śledzący rozwój mediów i nowych technologii komunikacji. W początkach lat 90. ubiegłego wieku jeden z setek pionierów prywatnej polskiej radiofonii, od ponad 10 lat związany zawodowo z rynkiem reklamowym. Od 3 lat w agencji reklamowej Testardo Red Cell, gdzie pełni funkcję Strategic & Business Development Directora.